Na festiwalu WROsound zagrasz swój pierwszy koncert jako Meeting by Chance. To twój solowy projekt, poza działalnością w zespole Skalpel. Czego możemy się spodziewać po tym występie?

Będzie to pierwszy koncert, który w ogóle wykona ten “artysta” i będzie to koncert promujący płytę i wydawnictwo, które ukaże się w londyńskiej wytwórni Apollo. Meeting by Chance jest projektem zainspirowanym przypadkowością. Z tyłu głowy zawsze miałem pewnego rodzaju techniczne spojrzenie na muzykę, ale zależało mi, żeby w brzmieniu była wyczuwalna organiczność.

Możemy zdradzić, że tematyka płyty łączy się z motywem botanicznym.

Tak, muzyka kojarzy mi się z liniami; z kroplą, która przeszywa dźwięk i która drąży coś celem spotkania. Pomyślałem sobie, że właśnie takie są rośliny: że zwracają się do Słońca liniami, najkrótszą drogą.

Stąd nazwa nowej płyty Meeting by Chance – Botanika, czyli nauka o przyrodzie. Trochę naukowo, technicznie, ale wciąż przyjemnie dla ucha. Zresztą, tworząc muzykę, zawsze zależało mi na tym, żeby z jednej strony może i była awangardowa, ale z drugiej – przystępna. Mam na uwadze słuchacza, bo nie chcę, by doznanie z muzyką było tylko konfrontacją z czymś nieznanym, ale też przyjemnym, estetycznym przeżyciem.

Jeśli spojrzymy na program tegorocznego WROsoundu, jest w nim więcej artystów tworzących muzykę elektroniczną niż w poprzednich edycjach.

Cóż, jeśli by popatrzeć na wrocławską scenę muzyczną, to zespoły, które są najbardziej we Wrocławiu znane, to są to elektroniczne właśnie. I AGIM, który występował rok temu, i Night Marks, zespół Mapa czy zespół Miloopa…

Poza tym, ja bym uciekał od mówienia o muzyce w kontekście elektroniki czy nie-elektroniki i sztucznego kategoryzowania gatunkowego. Według mnie o takim podziale dyskutowano 5-10 lat temu, a obecnie muzyka znacznie się zunifikowała: włączając obojętnie jaką radiową stację komercyjną, możesz usłyszeć utwory, które gatunkowo są do siebie bardzo zbliżone. Sposób tworzenia już obecnie nie ma znaczenia.

W jaki sposób gra się muzykę elektroniczną na żywo? Ktoś może podchodzić do tego sceptycznie i twierdzić, że przecież wszystko i tak „leci” z komputera…

Muzyka jest iluzją. Gdy idziesz na występ prestidigitatora, to nie z zamiarem, że będziesz patrzeć mu za rękaw, prawda? Przyjmujesz to, co daje. I podobnie, uważam, działa sztuka.

Ktoś kiedyś dobrze powiedział, że “muzyka elektroniczna jest dobra, dopóki jest dobra”, czyli raczej nieważne jest to, jak jest prezentowana na żywo. W muzyce elektronicznej chodzi przecież o samą muzykę – harmonia nie jest to zbyt rozbudowana, progresja akordów nie występuje, wszystko opiera się na bardzo punktowym metrum, tempie. I tak naprawdę chyba nie da się jej dobrze zagrać na żywo, dlatego część jest przygotowywana wcześniej, część jest dogrywana, część jest jeszcze jakoś inaczej preparowana (każdy ma na to swój sposób). Dobrze jest ją fajnie przedstawić, ale i tak najważniejsza jest muzyka.

Więc odbiór muzyki elektronicznej na festiwalu jest taki sam jak w przypadku innych gatunków?

Jako młody (wówczas tylko) słuchacz przeczytałem artykuł w branżowym piśmie, w którym padło zdanie: “Zespoły mają to do siebie, że się bardzo szybko rozpadają, więc może muzykę rób sam”. Obecnie nastały takie czasy, kiedy to ludzie zorientowali się, że można wszystko zrobić samodzielnie i zaczęli tak działać. Całkiem naturalnie pojawił się też słuchacz, który chce tego doświadczyć i odbierać – nie tylko u siebie w domu, ale w sytuacji klubowej. Do czego bardzo zachęcam, – chociażby 1 i 2 grudnia na festiwalu WROsound w Imparcie.

Rozmawiał: Jacek Sterczewski